piątek, 21 listopada 2014

czelnie

Słowa to takie małe kartonowe pudełka.
Wkładamy do nich świat i myślimy, że dzieje się tak, jak sobie to poukładaliśmy. Karton nie jest najtrwalszym z surowców i często ulega szybkiej degradacji. Pan Czas istotnie się do tego przyczynia. Ale my nie chcemy tego widzieć, dla nas pudełka ciągle są, nawet, kiedy ich nie ma. One dawno zeżarte przez robaki, a my nadal w tych samych układankach.













wtorek, 18 listopada 2014

bezczelnie




Szare pomrukiwania miast. Zgniłe liście w rynsztoku. Metamorfoza z motyla w kokon. 




Kawę mieszaj dwa razy w prawo.

niedziela, 9 listopada 2014

stracony


Trochę kiepsko, że śmiech czasem nie jest śmieszny. A słowa 'na ucho' jakoś bardziej odbijają się echem  w głowie. Biją jak ogromne dzwony.
Niemrawe obserwacje, jakby nie miało się własnego życia i własnych odczuć. Własnego ewidentnego odczuwania rzeczywistości. Bo to trzeba tkać nos w czyiś nietakt albo i takt. Walić śmiechem po twarzy i sypać żartami, bo przecież nie ma innego tematu.

Puste to.
i głupie.



środa, 5 listopada 2014

już

W chwili pomiędzy oddechami przypomniałam sobie ciebie. Trochę na kształt rozmazanej bryły, bo tak dawno cie nie widziałam. Tak dawno nie szeptałeś do moich myśli..

 Teraźniejszość jest wiecznością. Ciągle tu i ciągle teraz. Nie ma nic innego.




W głowie mam drzewo. Liście szeleszczą pomiędzy synapsami. Korzenie rozdzierają bezradne przestrzenie woskowanego ucha. Chcą również wyjść na świat przez usta. Wydostać się na powierzchnię, jakkolwiek. Choćby pod postacią marnych słów, wypranych dźwięków.
Będziemy malować.
Jeszcze kilka dni...

wtorek, 4 listopada 2014

nie

Kiedy taplam się w ciemności jest jakoś bezpieczniej. Potoki słów płyną przez moją głowę. W małej łódce sobie przemierzam samą siebie. Na wskroś, na amen. Niezobowiązanej do niczego pozostaje mi tylko oddychać. Kiedy pojawia się światło, muszę przybrać odpowiednią minę. Wyprostować kręgosłup savoir-vivre i nie zwracać na siebie uwagi. Robić: tak-a-nie-inaczej, tylko po to, by się nie nie spodobać komukolwiek.
Jednak bycie filantropem jest całkiem możliwe. Kiedy już przestaje się przywiązywać wagę do inaczej zawiązanych butów, czy bardziej pochyłego stylu pisma. Bardziej podwiniętych spodni i mniej powszechnej garderoby.
***
Pamiętam wąsy dymu w kolorach tęczy. Migawkowe ochry, karmazyny i błękity. I twarze pamiętam, jakby pokolorowane kredkami przez małe dziecko. Iluzja odbijająca iluzję. Kilka kropel duszy na tęczówce.

Tak chcę, tak być będzie.


A ten idiota świeci. Ciągle, ciągle tak samo.
I ma we wschodniej części plamkę, jakby pobrudził się śniadaniem.
Dzisiaj jakoś pręży swój brzuch, jakby zbierał się na pokaz mody gwiezdnej.
Pełnia?

sobota, 1 listopada 2014

mnie



-Kurwa- Przelotnie zajęło jej usta, kiedy przypadkiem potknęła się o kamień. Tak bardzo się spieszy, nie mogłaby się przecież spóźnić na tę całą ceremonię pokazu mody cmentarnej. Kto ładniej ubierze grób swego krewnego, a przy okazji będzie wyglądał najbardziej wymownie - akuratnie do okazji, odrobinę ponuro z nutą szarmanckiej ulotności. Wreszcie przebiega przez ulicę, gdzie trąbią dzikie bestie wskazujące środkowym palcem sobie dalszy kierunek drogi. Oczy mają jakby za szklaną przepaścią, jakby coś ich w sobie chciało zeżreć. Ona jednak niechybnie brnie drugą stroną chodnika ku cmentarnej czeluści. Tam gdzie ludzie tkwią w kontemplacji koloru swoich butów, a ksiądz gubi melodię na kolejnej zwrotce. Przy wejściu wrzuca monetę i już śmiga niedaleko grobu swojej matki. Niechlujnie wykonuje znak krzyża, przecież to i tak nie ma znaczenia. Przygotowuje mentalnie swój umysł na zimno gryzące koniuszki palców. Na wrogie powiewy wiatru, które kiedyś jej babcia nazwała duchami. Widzi panią K. która ma wymalowaną na twarzy wieczną mękę. Powodów jest tysiąc - krzywo postawione krzesło w salonie, wykrzywienie widelca, które grozi nieprzyjemnym dźwiękiem podczas jedzenia, kiedy to niechybnie będzie chciał otrzeć się o zęby. Kilka krzywych żylaków na nogach i wrażenie, że po przekroczeniu progu domu wpada w otchłań samotności, która zjada jej myśli. Trawiąc pluje kwasem, a na samym końcu prowadzi do domowej depresji. Tak więc nie pozostaje nic innego, jak tylko przypadkowo poprawiać firanki, kiedy akurat coś dzieje się na sąsiednim podwórku albo o 4 rano przejechał samochód z warszawską rejestracją - nie tutejszy! Tuż za panią K. wyłania się postać niepozornej, wizualnie miłej staruszki. Najlepsze przyjaciółki ever. Lubią się tak bardzo, że przy okazji zakupów w warzywnym opowiadają co słychać u drugiej z dopiskiem własnej refleksji na temat tego czy owego wydarzenia w jej życiu. Na cmentarnej przestrzeni wisi jeszcze tysiące nieodgadnionych twarzy. Dzieciaki budują z pasku nikłe ścieżki. Tupią butami, bo za długo już, bo zimno, bo nieciekawie.
Imiona wygrawerowane na płytach dotykane przez tysiące oczu. Co dziesiąty uczestnik ceremonii zastanawia się kim była osoba o imieniu Gerwazy, Franciszek czy Gerard. W gruncie rzeczy większość powtarza przyswojoną formułkę. Cicho podśpiewuje wycinki modlitwy. 
Ona stoi tuż przy pomniku, nie bacząc na świat w okół. Nie mówi, nie śpiewa, nie istnieje. Zawieszona w innej przestrzeni zupełnie tak, jakby zapomniała, gdzie stoi. Na ulicach turlają się papierowe resztki cukierków. Wczorajsze Halloween zebrało niezłe plony. Tysiące słodkich frykasów przeturlało się przez dziecięce gardła. Nawet ona dała małym przebierańcom jakieś przysmaki. Nie jest do tego sceptycznie nastawiona, tak jak ci bardziej zagorzali, zamknięci. Ci co to obwieszczają wszem i wobec swoją chrześcijańską istotę zrzucając zagraniczne święto do kosza. Gorzej, jeśli potępiają przy tym innych.
Na cmentarzu przykuwa jej wzrok pewien mężczyzna. Ma zacięte rysy twarzy, jest chudy i garbaty. Tak jakby coś chciało go ściągnąć na dół. Jego usta pomiędzy nawiasami zmarszczek są całkiem zaciśnięte. Oczy jakby za mgłą z poranionych wspomnień nie dają dojrzeć koloru. Konstelacje siwych włosów. Na brwiach również wyskakuje biały delikwent. Kilka, kilkanaście.
Stoi zmęczony jakby bolało go samo trwanie w czasie. Spętany własną przeszłością, niedorzecznością sprasowanych myśli. 

 Wszystko wszystkich boli. To My, Polacy.

Adoruje się tutaj ból. Cały przepływ przez obolałe ciało. Jeśli boli - to dobrze, czujesz że żyjesz. Czujesz, że masz to zasrane chore kolano tylko dlatego, ze nie możesz go zgiąć. Jeśli jesteś zdrowy, nie współodczuwasz ciężkości istnienia z każdą komórką. Zatem lepiej żeby bolało coś fizycznego niż sam fakt bycia. Czy poza granicami tego państwa jest inaczej? Większości tak lubują się w ciągłym narzekaniu, wyliczankach na obolałych palcach, co się spieprzyło, a co dopiero zamierza. 
Tworzysz się tutaj sam. Cały przepływ przez twoje ciało. Jeśli żyjesz - to dobrze, możesz tworzyć. Czujesz, że masz wyobraźnie, na której opiera się twój świat. 
Jednak to niesprawiedliwe. Jeśli czujesz się źle - zyskujesz. Masz na własność uwagę innych, współczucie całego świata i ogólną pomoc. A jeśli jesteś całkiem sprawny, masz chęć do życia, to jest to jakby nie na miejscu. Idąc ulicą, kiedy uśmiechniesz się do kogokolwiek, poczuje on wstręt. Jakby co urażało jego ambicji bycia chorym. Pępkiem świata. 

Wszystko wszystkich boli. To My, Polacy.